W naszym
comedorze(jadłodajnia) są dwie siostry Vicky i Nikole. Nikole była
przeszczęśliwa, że będzie miała małego braciszka. Niestety… jednego dnia
przychodzi ojciec dzieciątka zrozpaczony z informacją, że jego żona* jest w
śpiączce. W nocy została zawieziona do szpitala, z powodu bardzo wysokiego
ciśnienia i trzeba było zrobić cesarkę. Matka w czasie zabiegu dostała krwotoku
w mózgu, przestała samodzielnie oddychać i nie wybudziła się ze śpiączki. Nie
było dnia, żeby Gabi nie jeździła do szpitala, wspierać męża* Emmy i pomagać mu
w kwestiach opieki medycznej, która jest tu beznadziejna. Po prostu lepiej tu
nie chorować. Dzieciątko żyło prawie tydzień, miało 23-25tygodni. Pani doktor
pozwoliła nam wejść go zobaczyć, choć dokładnie nie była w stanie powiedzieć,
który to tydzień, bo z jej obliczeń 26tygodni to 4miesiące. Z góry nie dawała
maluchowi szans, mówiąc, że nawet jeśli będzie organizm walczył to tu w Iquitos
nie mają jedzenia dla tak małych dzieci. Robili mu transfuzje krwi i plazmy podając
jeszcze jakieś leki. Okazało się, że najmłodsze dziecko, które u nich leżało i
przeżyło, miało 28tygodni. Dodam, że samoloty Lima-Iquitos kursują codziennie,
jednak nikt nie pofatygował się, żeby sprowadzić pokarm. Dokładnego powodu
śmierci nie znam, ale skoro mały żył przez tydzień bez jedzenia, to zagłodzenie
na pewno było jednym z nich. Szczytem dla mnie było to jak w czasie naszej
wizyty zauważyłam maleńką mrówkę chodzącą wewnątrz inkubatora bo pościeli
maluszka- pani pielęgniarka nie była wcale w pośpiechu jak została jej zwrócona
uwaga, żeby mrówkę usunąć.
Mama natomiast była, sztucznie utrzymywana prze życiu respiratorem. Po 2tygodniach gdy przestały funkcjonować jej nerki i wątroba nic nie dało się już zrobić. Jej mąż każdą oznakę i informację od lekarzy interpretował, jako płomyk nadziei. Przez ten czas w ogóle nie pracował i od rana do wieczora czuwał czy nie zmieni się coś. Połowa rodziny- jej siostry z dziećmi „koczowali” w szpitalu. Wszyscy siostrzeńcy mówili, że to ukochana ciotka i na spotkanie, raport lekarza raz poszło ponad 10 osób.
Ja z dziewczynkami chodziłam wieczorem na Mszę Św. w intencji ich mamy, a wraz z pogarszającym się stanem zdrowia starałyśmy się z Gabi przygotowywać dziewczynki na odejście mamy- jeśli w ogóle przygotowanie do śmierci bliskiej osoby jest możliwe.
Mama natomiast była, sztucznie utrzymywana prze życiu respiratorem. Po 2tygodniach gdy przestały funkcjonować jej nerki i wątroba nic nie dało się już zrobić. Jej mąż każdą oznakę i informację od lekarzy interpretował, jako płomyk nadziei. Przez ten czas w ogóle nie pracował i od rana do wieczora czuwał czy nie zmieni się coś. Połowa rodziny- jej siostry z dziećmi „koczowali” w szpitalu. Wszyscy siostrzeńcy mówili, że to ukochana ciotka i na spotkanie, raport lekarza raz poszło ponad 10 osób.
Ja z dziewczynkami chodziłam wieczorem na Mszę Św. w intencji ich mamy, a wraz z pogarszającym się stanem zdrowia starałyśmy się z Gabi przygotowywać dziewczynki na odejście mamy- jeśli w ogóle przygotowanie do śmierci bliskiej osoby jest możliwe.
Po przewiezieniu
Emmy do szpitala państwowego ktoś z rodziny musiał być ciągle w poczekalni, bo
szpital nie zapewnia opieki pacjenta typu przewijanie, mycie etc. oraz w razie
braku danych lekarstw rodzina pacjenta musi wykupić i dostarczyć lek na własną
rękę.
Kilka dni przed i
zaraz śmierci Emmy zorganizowano „velorio”- całonocne czuwanie modlitewne. Przychodzi
na nie rodzina, znajomi i sąsiedzi. Szykuje się też coś do jedzenia, żeby
przetrwać noc. Choć z moich obserwacji to w tym wszystkim mało było modlitwy
bardziej forma zebrania się na pogaduchy, zobaczenie denata i trochę
pobolewania, co pocznie biedna rodzina.
Trumna z kwiatami i plakatem ze zdjęciem zmarłej były umieszczone w salonie. Dzieci z jadłodani z mamami przyszły na wspólny różaniec. Rodzina w większości była ewangelikami(Nikole i Vicky są katoliczkami) i śmialiśmy się, że modlitwa różańcowa do Maryi budzi ich opór i wymowne milczenie.
Trumna z kwiatami i plakatem ze zdjęciem zmarłej były umieszczone w salonie. Dzieci z jadłodani z mamami przyszły na wspólny różaniec. Rodzina w większości była ewangelikami(Nikole i Vicky są katoliczkami) i śmialiśmy się, że modlitwa różańcowa do Maryi budzi ich opór i wymowne milczenie.
Wieczorem
sąsiedzi pomogli rodzinie rozpalić ogień na rosół z kurczakiem i makaronem. Serwowali
też małe bułki z margaryną. Zdjęcia poniżej.
Na samym
pogrzebie nie mogłam być, bo kolidował z moim wyjazdem misyjnym do Amazonas,
ale podobno były na nim tłumy tak, że trzeba było zamówić dodatkowy autobus do
zawiezienia ludzi na miejsce pochówku. Pokryciem kosztów autobusu zajęli się
„skruszeni” sąsiedzi mieszkający kilka domów dalej, którzy w dzień „velorio”,
podczas gdy my przeżywaliśmy stratę Emmy oni zrobili sobie mini potańcówkę, co
było tu niedopuszczalne i skończyło się interwencją policji.
*tu małżeństwa to rzadkość, czy cywilne czy kościelne. Ci państwo również żyli w konkubinacie, ale w porównaniu do innych związków naprawdę dobrze żyli i się kochali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz